wtorek, 11 kwietnia 2017

Jane Austen - Lady Susan * Watsonowie * Sandition


Dziś kilka słów o książce, na którą od bardzo dawna się czaiłam. Szukałam jej w księgarniach, ale niestety bezskutecznie. Potem szukałam w internecie, ale chyba miałam koszmarnego pecha, bo nawet, gdy ją znajdowałam, kosztowała więcej, niż można by się spodziewać po tak cienkiej książeczce. W końcu upatrzyłam ją sobie na allegro, choć nie w moim „wymarzonym” wydaniu...

Tom zawiera drobne, niedokończone utwory popularnej autorki angielskiej. Lady Susan to fragment powieści epistolarnej, prekursorki Opactwa Northanger, natomiast Watsonów - książkę uważaną czasem za szkic do Emmy, autorka rozpoczęła w 1804 roku, by nigdy jej nie ukończyć. Prace nad powieścią Sanditon, zakrojoną równie szeroko jak Emma, przerwała śmierć autorki. Jednak nawet w tych niepełnych dziełkach znajdujemy wszystkie cechy czarującego pisarstwa Jane Austen: powściągliwy dowcip, poczucie harmonii oraz wiarygodne postaci przedstawione na tle pozbawionej skrajności, pogodnej egzystencji angielskiego ziemiaństwa.
(źródło opisu: Prószyński i S-ka, 1997)

Swoją książkową przygodę zaczynałam od klasyki. Choć w sumie to nie musi być prawdą, być może czytałam już coś wcześniej, ale to właśnie książki Jane Austen i Charlotte Brontë zapamiętałam jako „te pierwsze”. Moja miłość do Dumy i uprzedzenia sprawiła, że sięgałam po kolejne książki jej autorki i w końcu do kolekcji zabrakło mi 2 książek, w tym właśnie opisanego dziś tomu dzieł zebranych. Jakiś czas wcześniej uzupełniłam swoje zbiory o Perswazje i pozostał już tylko ON. Nic więc w tym chyba dziwnego, że aż się paliłam, aby naprawić to uchybienie.


Książka składa się z zebranych w jednym tomie 3 niedokończonych opowieści. Czemu trudno się dziwić, ponieważ wydawanie ich osobno byłoby mało opłacalne – żadna z historii nie przekracza swą objętością osiemdziesięciu stron. Książeczka jest zatem naprawdę licha, liczy sobie jedynie 210 stron.

Pierwsza część nosi tytuł Lady Susan i składa się z listów. Można z nich wyczytać historię przebiegłej, dwulicowej, ale nie pozbawionej wdzięku wdowy Vernon, która najwidoczniej poluje na bogatego męża, przy okazji nie stroniąc od cudzych. W powieści pojawia się wątek jej zbytniej zażyłości z niejakim panem Manwaringiem, która panią Manwaring wpędza w bezsilną rozpacz. Pozwolę sobie uznać jej zachowanie za bezczelne, ponieważ nie tylko nie widzi w tym swojej winy, ale też zanim się wszystko wyda, korzysta do woli z gościnności małżeństwa i doprowadza je do ruiny. Gdy to się już dzieje, lady Susan po prostu pakuje manatki i opuszcza miasto. Postanawia odwiedzić swego brata i jego żonę,co nie bardzo uszczęśliwia tę ostatnią. Postanawia również nie zabierać ze sobą swojej córki, co nie dziwi wcale czytelnika, ponieważ dość jasno widać, że nie żywi do niej za grosz matczynej miłości.
Gdy lady Vernon znajduje się już w nowym towarzystwie, po raz kolejny staje się obiektem zainteresowania mężczyzny. I tym razem również nieborak wpada w jej sprytnie zastawione sidła…
Muszę przyznać, że spośród trzech opowieści zawartych w tym wydaniu, ta najbardziej przypadła mi do gustu. Zazwyczaj nie przepadam za taką formą opowieści, ale w tym wypadku bardzo mnie wciągnęła. Fabuła bardzo ciekawie się zapowiadała i bardzo żałuję, że nigdy nie dowiem się, jak autorka chciała ją rozwinąć… Oczywiście nie brak tu typowego dla Austen subtelnego humoru, jakby autorka puszczała do czytelnika oczko i komentowała z lekkim przekąsem.


Kolejna część nosi tytuł Watsonowie i opowiada historię panny Emmy Watson – dziewczęcia odesłanego w dzieciństwie do bogatego wujostwa, przy nich wychowanego i przyzwyczajonego do nieco lepszego standardu życia, niż ten reprezentowany przez własną rodzinę. Poznajemy Emmę w momencie, w którym powraca na łono rodziny po tym, jak jej owdowiała ciotka ponownie wychodzi za mąż. Nowy małżonek postanawia o odesłaniu dziewczyny i tym sposobem, niemal obca młoda dama, powraca do domu, w którym czeka na nią starsza siostra i schorowany ojciec. Szybko staje się główną atrakcją okolicy, zaskarbia sobie przyjaźń pewnego chłopca oraz jego matki, wyrabia sobie również zdanie na temat pewnego powszechnie lubianego kawalera.
Niektórzy ponoć uważają Watsonów za szkic do mojej ukochanej Emmy, ale właściwie poza zbieżnością imion bohaterek, nie widzę tu zbyt wielu podobieństw. Mogę jednak zaryzykować stwierdzenie, że ta Emma również daje się lubić, nawet bardzo.

Trzecim i ostatnim utworem jest Sandition a rozpoczyna się od wypadku. W skutek przewrócenia powozu pan Parker doznaje urazu kostki. Na szczęście świadkiem zdarzenia był pan Heywood, szczęśliwy posiadacz gromadki dzieci. Sprawnie zorganizował pomoc i zajął się poszkodowanym oraz jego żoną. W skutek skręcenia kostki pan Parker był zmuszony pozostać pod opieką Heywood’ów przez dłuższy czas, dzięki czemu zawarto bliższą znajomość. A ponieważ chory był również bardzo honorowy i szczerze polubił swoich opiekunów, nalegał, by całą rodziną odwiedzili ich włości w Sandition. Tym sposobem akcja – wraz z najstarszą mieszkającą jeszcze z rodzicami córką Heywoodów, Charlotte – przenosi się do tytułowej miejscowości, którą niektórzy mają ochotę przekształcić w kurort.
Tu również mamy do czynienia z bohaterką obdarzoną dużą dawką zdrowego rozsądku i dystansu, wyrazistymi postaciami i dość charakterystycznymi dla powieści Austen sytuacjami. Charlotte poznaje nowych ludzi i wyrabia sobie na ich temat zdanie, nie raz je zmienia a nie raz tylko się w ni upewnia. Generalnie akcja nie jest bardzo rozwinięta, ta opowieść jest ledwie napoczęta. Niestety.

Przyznam się, że miałam moment, w którym lektura przestała mnie wciągać, a zaczęła wypluwać. Przez kilka dni nie mogłam ruszyć z miejsca i co rusz otwierałam książkę, by za chwilę znowu ją zamknąć. W pierwszej chwili nie do końca byłam w stanie docenić urok tych trzech historii. O ile Lady Susan całkowicie mnie pochłonęła, tego samego nie mogę już powiedzieć o dwóch pozostałych, zwłaszcza końcowym Sandition, które czytałam trochę na siłę. Jednak po czasie, gdy odświeżyłam sobie te historie, nie czuję zawodu i nie umiem odmówić im uroku. Czuje się, że to dzieła Austen i być może dlatego, że autorka ich nie ukończyła, odstają trochę od Emmy czy Dumy i uprzedzenia. Niemniej jednak, cieszę się, że zbiór utworów dołączył do mojej kolekcji.


A teraz zmieniam nieco stylistykę. Od XIX-wiecznej ziemiańskiej Anglii, przenoszę się w lata 60, XX wieku do Ameryki. Służące Kathryn Stockett.

sobota, 1 kwietnia 2017

Lucy Maud Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza


Odkąd przyszła wiosna i na niebie pojawiło się słońce, jakoś mniej ciągnie mnie do czytania. Nigdy nie byłam typem sportowca i nie było dyscypliny sportu, która budziła by we mnie entuzjazm, ale zawsze lubiłam spacery i teraz też bardziej ciągnie mnie „w pole” niż do książek…
Czy tylko na mnie to tak działa?
Ale to nie jest tak, że całkiem porzuciłam książki, o nie! I teraz właśnie przedstawię na to dowód.
Dziś kilka słów o bohaterce, którą polubiłam wbrew sobie. I o pofilmowych uprzedzeniach.
Zapraszam! :)

Ania z Zielonego Wzgórza to powieść przede wszystkim skierowana do dziewcząt, która wzrusza, bawi i wzbudza wiele pozytywnych emocji. O jej licznych zaletach świadczy to, że czytelniczki chętnie sięgają po nią wiele razy, na nowo odkrywając świat rudowłosej dziewczynki, której największym pragnieniem było prawdziwego domu. Dziewczynki, której radość udziela się każdemu, kto tylko zechce być jej bratnią duszą!
(źródło opisu: Wydawnictwo Bellona, 2013)

Ta książka to absolutna klasyka literatury młodzieżowej (no dobra, konkretnie: dziewczęcej). Zaczytywały się w niej jeszcze nasze babcie i wiele z nas, dziewczyny, pewnie dostało ją od rodziców, dziadków, wujków… Zmierzam do tego, co chyba oczywiste: chyba każdy ją zna, choćby z tytułu czy filmu.
Ja sama znałam ją z tytułu, a potem wbiłam sobie nóż w plecy, oglądając film. Pamiętam jakby to było dziś, dzień, w którym dostałam od przyjaciela stos płyt CD z całą serią filmów o Ani. I obejrzałam je, a jakże. Razem z rodzicami siedzieliśmy wtedy do późnej nocy. I wiecie co? Byłam rozdarta. Z jednej strony film nie był nudny. Nie miałam ochoty natychmiast go wyłączyć. Nie zerkałam co chwilę na zegarek (co byłoby szczytem bezczelności, bo w końcu to ja zmusiłam rodziców do tego seansu). Co więcej, parę razy się zaśmiałam! Parę razy wczułam się w fabułę!
Do teraz nie mam pojęcia co mi się wtedy przestawiło w głowie. Faktem jest, że od tamtej pory na tytuł „Ania z Zielonego Wzgórza” reagowałam alergicznie. Płyty z filmem nadal kurzą się na półce, minęły całe lata a ja walczyłam z niechęcią do książki. Czy to filmowa główna bohaterka? Jej nie lubię do teraz. Być może gdzieś podświadomie kojarzyłam książkę z filmową Anią i skręcały mi się kiszki ;)

Ale nadszedł TEN dzień. Dzień, kiedy ta tajemnicza korbka w mojej głowie po raz kolejny się przekręciła. Zupełnie niespodziewanie i bez powodu pomyślałam: „Muszę kupić Anię”. I kupiłam. Choć nadal podchodziłam do tego baaardzo sceptycznie.


Książka opowiada o rodzeństwie Cuthbertów – Maryli i Mateuszu. To para samotnych, starszych ludzi, mieszkających w Avonlea. Tytułowe Zielone Wzgórze to ich dom, mieszkają tu od dawna. Są powszechnie szanowani i widocznie lubiani, ale czas nie jest dla nich łaskawszy, niż dla innych ludzi i z wiekiem zauważają, że potrzebują pomocy w gospodarstwie. Praktyczne rodzeństwo postanawia adoptować jedenastoletniego chłopca – odchowanego, na tyle dużego, by mógł pomóc im w pracy. Całą sprawę załatwiają przez pośredników, co niestety (czy stety) kończy się zupełnie inaczej, niż się tego spodziewali.
Zamiast rezolutnego chłopca, Mateusz przywozi ze stacji rudą, gadatliwą dziewczynkę.
I tak zaczyna się prawdopodobnie największa przygoda w życiu całej trójki :) Dziewczynka z miejsca zakochuje się w swoim nowym domu i nie może się doczekać nowego życia. Jej radość życia, mądrość i niekonwencjonalne podejście do codzienności, podbija serce Mateusza i powolutku, krok po kroczku, przełamuje rezerwę Maryli. Ania rośnie jak na drożdżach i wyrasta na inteligentną, młodą damę, zaliczając po drodze ciąg mniejszych lub większych wpadek.

Ania z Zielonego Wzgórza bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Jest napisana w bardzo przystępny, wciągający sposób i jest przede wszystkim bardzo pozytywną historią. To bardzo fajna lektura dla tych, którzy potrzebują dawki pozytywnej energii. Wzbudza uśmiech na twarzy i pomaga oderwać się od czarnych myśli. Teraz nie dziwię się wszystkim tym czytelnikom, którzy wystawili jej pozytywne opinie.
Polecam każdemu, nie tylko dziewczynkom, ale też całkiem poważnym, nudnym dorosłym. Niech sobie przypomną, jak wygląda dzieciństwo ;)

Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii. Czy tylko ja nie przepadam za filmową Anią? Może ktoś pomoże mi zrozumieć, dlaczego broniłam się przed lekturą rękami i nogami…


Tym biorę na tapetę książkę mojej ulubionej autorki, Jane Austen. Bardzo długo jej szukałam i wreszcie dostałam ją w rozsądnej cenie. Czy było warto?


wtorek, 21 marca 2017

Åsne Seierstad – Jeden z nas. Opowieść o Norwegii.





Choć moja fascynacja Skandynawią trwa już jakiś czas, to dopiero niedawno zaczęłam o niej czytać. Moja przygoda z książkami o tej tematyce rozpoczęła się TUTAJ, od ciekawej i optymistycznej książki Katarzyny Molędy. I rozpoczęła się świetnie. Zachciało mi się czytać więcej! Dlatego dziś przybyłam do Was z recenzją kolejnej książki, przybliżającej czytelnikowi trochę kolejny skandynawski kraj - tym razem Norwegię.
Uprzedzam, to lektura tylko dla ludzi o mocnych nerwach.
Ruszajmy więc w kolejną - równie ciekawą, ale już nie tak optymistyczną - książkową podróż.

Jeden z nas to opowieść o sprawcy masakry na wyspie Utøya i jego ofiarach: dwóch siostrach, Irakijkach spod Oslo, które nie mogły się doczekać wyjazdu na letni obóz AUF, młodzieżówki Partii Pracy, i o grupce chłopaków z Tromsø na północy Norwegii. Nie wszyscy wrócili do domów. Autorka szuka odpowiedzi na pytania, które wszyscy sobie zadajemy: jak mogło dojść do tak okrutnej zbrodni?
(źródło opisu: Grupa Wydawnicza Foksal, 2015)

Ten opis, choć skąpy, zawiera sedno tej historii. Jak mówi sama autorka, to w zasadzie miał być tylko artykuł. Miał poruszać gorący temat, liczyła się każda informacja, jaką udało się zdobyć. Ale w lecie 2011 roku, kiedy to wszystko się zaczęło, nikt nie miał jeszcze głowy do takich rzeczy. Ta tragedia zdarzyła się niedawno, wciąż bolała a ludzie wciąż byli w szoku. Ale z czasem, kiedy emocje opadały a zostawała tylko pustka i poczucie krzywdy, niewielki artykuł powoli rozrastał się do godnego uznania tomiszcza, liczącego sobie 521 stron (dość drobną czcionką)…

Åsne Seierstad jest uznaną, doświadczoną dziennikarką i pisarką, co doskonale widać. Jeden z nas jest napisany po mistrzowsku. Autorka powoli, planowo, bez pośpiechu snuje swoją historię, budując przy tym napięcie. Książka składa się z 3 części. W pierwszej poznajemy Andersa Breivika… Wiele osób pewnie teraz powie, że wcale nie marzy o tym, by go poznać. Ja sama aż się do tego paliłam! Kim jest facet, który potrafił z zimną krwią dokonać masowego mordu? Dlaczego to zrobił? Czy naprawdę wierzył w to, że oddaje społęczeństwu przysługę, czy był po prostu tak zaburzony, że sam nie wiedział, co robi?
Co siedzi w głowie takiego człowieka?
Byłam pod dużym wrażeniem skrupulatności autorki. Ta część jest najbardziej rozległa (liczy sobie przeszło 400 stron) i nie skupia się jedynie na samych przygotowaniach do masakry, ale opisuje całe życie sprawcy, od samego dzieciństwa a nawet uwzględnia kontekst rodzinny – dzieciństwo jego matki, relacja panujące w rodzinie itp. Dzięki temu wiemy, kim konkretnie jest Breivik, ale też kim był i jak stał się tym, kim jest.
A kim jest? Jest odrzuconym chłopcem. Mężczyzną, który wychowywał się praktycznie bez ojca, tkwiący w toksycznej relacji z zaburzoną matką. Nie znającym większości swojej rodziny, samotnym człowiekiem, który chciał za wszelką cenę stać się w czymś najlepszym. Próbował wielu rzeczy, ale zawsze porywał się z motyką na słońce. Nawet jeśli początkowo szło mu dobrze, później najczęściej było tylko gorzej. Próbował swoich sił jako grafficiarz, próbował w polityce, w Partii Postępu, dorobił się sporej sumki podrabiając dyplomy, ale i to koniec końców musiał porzucić. Tyle rzeczy mu w życiu nie wychodziło, że zostanie KIMŚ stało się jego obsesją.
Biedactwo, co? Też uważam, że go to nie usprawiedliwia. Mimo to, szczegółowy opis wszystkich tych jego zmagań z samym sobą rzuca pewne światło na późniejsze decyzje Andersa Behringa Breivika...

Ale to nie jest historia jednego bohatera. Autorka przedstawia nam wielu uczestników tego dramatu. Nie tylko tragicznie zmarłe na wyspie Utøya ofiary, ale i ich rodziny. Tak, jak w przypadku Breivika, tak i w przypadku ofiar poznajemy na początku ich rodziny – ich rodziców, pierwsze spotkania, miłosne wyznania, plany na przyszłość… Nie ma tu żadnych przypadkowych historii. Choć początkowo ciężko mi było połapać się kto jest kim i dlaczego w ogóle onim czytam, z czasem wszystko się wyjaśniło i ułożyło w jedną, przerażającą całość.

Wiecie co jest najgorsze w tej książce? Że czytasz o tych wszystkich ludziach, o ich wzlotach i upadkach, a potem zdajesz sobie sprawę, co im się przydarzyło. Mniej więcej do połowy książki czytałam ją jak bardzo wciągający thriller. Potem wpisałam w wyszukiwarce hasło: „wyspa Utøya”…
Nie róbcie tego podczas czytania. Nagle wszystkie te osoby zyskały realne twarze. To już nie była powieść, to był horror. Patrzyłam na zdjęcia w internecie a z tyłu głowy słyszałam fragmenty książki. Urocze dzieciaki z kart książki miały dziury w głowach, odstrzelone dłonie i przebite płuca. Dryfowały w wodzie, desperacko czepiały się skał. Płakały i liczyły minuty do śmierci.
I nawet jeśli dzień wcześniej czułam cień współczucia dla Breivika, teraz nie miałam go za grosz. To jest jedna z tych historii, która budzi w człowieku bestię. Zawsze uważasz się za dobrą osobę a potem nagle uświadamiasz sobie, co mógłbyś zrobić, gdyby zostawiono Cię sam na sam z takim człowiekiem… Albo raczej, co chciałbyś zrobić.

Inne powody do wściekłości? Policja. Nie mieli żadnego planu, ich działania były chaotyczne i bezsensowne, nie przemyślane. Na wyspie szaleniec biegał z karabinem za grupą przerażonych dzieci a oni popełniali błąd za błędem. A tymczasem Breivik tylko czekał na pojawienie się policji! Aż skacze mi ciśnienie, kiedy myślę, że gdyby pojawili się wcześniej, choć kilka osób mogłoby przeżyć! Potem zresztą też się nie popisali. Oczywiście wiem, że Norwegia jest państwem, które z chorobliwą dokładnością dba o przestrzeganie praw człowieka - nawet jeśli właśnie urządził polowanie na nastolatki. Mimo, że to wiem, opis jego zatrzymania i przesłuchań doprowadzał mnie do szału.
Ale najgorsze było to, że Breivik w ogóle miał jakieś wymagania. Nie czuł ani cienia skruchy. Wszystkie swoje działania uważał za słuszne i uzasadnione. Nie przejawiał ani grama empatii, choć oczywiście mówił, jakie to było dla niego ciężkie zadanie… Jedyne współczucie, na jakie było go stać, przejawiał wobec samego siebie…

Czy jest w tej historii jakiś powiew optymizmu? Moim zdaniem nie. Zbyt wiele osób straciło życie, dla wielu kolejnych to wydarzenie było ciosem nie do zniesienia. Poza szczegółowym opisem strzelaniny na wyspie, najbardziej łamiącymi serce fragmentami są te, opowiadające o rodzinach ofiar. O ich oczekiwaniu, dezorientacji, rozpaczy, stopniowo ginącej nadziei. Druga część opowiada o procesie a trzecia o tym, jak żyjący bohaterowie tej książki sobie radzą. Albo raczej jak sobie nie radzą, czemu ciężko się dziwić. O rodzicach których życie nigdy już nie będzie normalne. O sposobie, w jaki potraktowano ich w rok po zdarzeniu. To chyba miała być część wnosząca jakiś promyk nadziei, że z czasem rany się zagoją. Ale nie jest.

Zastanówcie się dwa razy zanim sięgniecie po tę pozycję. Książka ma bardzo dobrą, zasłużoną ocenę na lubimyczytać.pl (znajdziecie ją TUTAJ), ale umieszczone tam opinie są przestrogą. Potwierdzam, że Jeden z nas może doprowadzić do płaczu. Że może pozostawić po sobie skrajne emocje i straszliwe poczucie niesprawiedliwości. To jest książka dla ludzi o mocnych nerwach.
Niemniej jednak jest też kawałkiem porządnej, dziennikarskiej roboty. Chylę czoła wobec autorki.

Skończyłam czytać w dwa dni. Jednak taka ekspresowa podróż przez morze rozpaczy nie jest miłym doświadczeniem. Żeby nie zwariować, musiałam sięgnąć po książkę zupełnie innego typu - optymistyczną.
Ania z Zielonego Wzgórza wydała mi się idealna. Dlatego już niebawem na blogu pojawi się wpis o tej właśnie książce.




Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii!

czwartek, 16 marca 2017

Katarzyna Molęda - Szwedzi. Ciepło na Północy.


Za oknem świeci słońce, temperatura nieubłaganie szybuje w górę. Jeszcze tylko chwilka, a wskoczymy w krótkie spodenki i japonki. Jeszcze moment, a zacznie się wiosna!
Czy istnieje dziwniejszy dzień na recenzję książki o mroźnej, złowrogiej Szwecji?
Przełammy kilka sereotypów!

Nie, Szwedzi nie lubują się w okrutnych zbrodniach, choć kochają kryminały. Nie są depresyjnymi ponurakami, ale najszczęśliwszym społeczeństwem w Europie. Nie jedzą śledzi z dżemem, ale cukierki z solą. Uwielbiają świętować, śpiewać i biegać, ogólnie dobrze im się powodzi, choć nie mają w domu pralek.
Autorka przygląda się szwedzkiej równości, ale i szwedzkim bogaczom, uwielbieniu dla prostego życia i natury, ale też snobizmom wykwintnej kuchni. Odwiedza orientalne targowiska i luksusowe butiki. Zagląda do szwedzkich domów, sklepów, nocnych klubów i całkiem wygodnych więzień. Słucha szwedzkich rozmów – bez przerywania i podnoszenia głosu – i karnie czeka w kolejkach, z numerkiem w ręku. Rozmawia ze szczęśliwymi staruszkami i użala się nad dziećmi biegającymi bez szalików.
źródło opisu: http://www.czarnaowca.pl

Szwedzi. Ciepło na północy zauroczyło mnie z dwóch powodów: po pierwsze, posiada cudowną okładkę. Tak, mówcie sobie co chcecie o rudych na okładkach, ja totalnie się w niej zakochałam! Większość z nas jest wzrokowcami i chcąc, nie chcąc swoje pierwsze wrażenie opieramy na tym, co widzimy. Moje pierwsze wrażenie skłoniło mnie do zakupu ;)  Po drugie, sama tematyka jest ciekawa. Przyznam, że dość niedawno zainteresowałam się północą Europy i na temat Szwecji wiedziałam… hmm… NIC. Miałam jakieś mgliste skojarzenia z reniferami i pięknymi blondynkami, ale to tyle. Dlatego, gdy tylko zobaczyłam książkę Katarzyny Molędy, musiałam ją mieć.

Autorka jest skandynawistką, dziennikarką, była Konsulem RP w Sztokholmie. Studiuje w Szwecji (chyba wciąż, przynajmniej tak głosi opis na okładce, a wydanie jest nowe, więc pewnie by je zmienili, gdyby było to nieaktualne) socjologię. Mieszka tam już jakiś czas, obracała się w różnych kręgach, więc spokojnie można chyba uznać, że wie co mówi i ma dużo większą wiedzę niż przeciętny Polak. A już na pewno niż ja. Nie mam wystarczającej wiedzy, żeby cokolwiek podważać, dlatego biorę każde jej słowo za dobrą monetę.

Książka liczy sobie 352 strony i jest cudownie wydana. Twarda oprawa, biały papier, a w środku kolorowe zdjęcia. W zasadzie gdybym miała się do czegokolwiek przyczepić, to właśnie do nich. Niestety nie są one zbyt szczęśliwie umieszczone, często są one rozlokowane na dwóch stronach, przez co nie są widoczne w całości (co jest widoczne w środkowej części zdjęcia? Na prawdę nie raz ciężko zgadnąć. A szkoda, bo zdjęcia to mocna strona książki). Nie mam zastrzeżeń do zdjęć zajmujących pojedyncze strony – te są widoczne doskonale i opisane tak, że stają się idealnym uzupełnieniem tekstu.

Co mnie ujęło w tej pozycji? Bardzo fajna narracja. Pani Katarzyna nie chciała chyba zrobić z tego książki naukowej, ani nawet przewodnika turystycznego. Książka jest napisana z humorem i bardzo ciekawie podkreśla różnice kulturowe między Polską a Szwecją. Trochę na zasadzie opowieści przyjaciółki, która właśnie wróciła ze Szwecji i opowiada Ci, co ją tam zaskoczyło. A zaskoczyć może wiele. Bo Szwedzi to bardzo… kreatywny naród. Przekonuje mnie o tym już 17 strona, gdzie jest mowa o Pośrednictwie Sprawiedliwości. O co w tym chodzi?
Pewna Szwedka, Lina Thomsgård postanowiła ułatwić życie ludziom, poszukującym „kogoś kompetentnego”. Organizacja pomaga uczelniom, urzędom i firmom w znalezieniu takich osób (jak pisze autorka: które „niekoniecznie są białymi mężczyznami w średnim wieku”). Organizacja pomaga w wyszukiwaniu osób, które z racji płci, niepełnosprawności czy innych cech, mają mniejsze szanse na wykorzystanie swojego potencjału. Ale czasem szukają również mężczyzn. Pomagają obsadzać ich w miejscach, w których nie ma ich zbyt wielu – np. w przedszkolach. Założycielka wie, że szukając ekspertów, zazwyczaj idzie się na łatwiznę – jeśli branża jest uważana za typowo męską, nie szuka się kobiet, bo ciężej do nich dotrzeć. I Pośrednictwo jest odpowiedzią na takie właśnie podejście.

Co jeszcze urzekło mnie w opowieści pani Katarzyny? Strona 36. Możemy tu przeczytać: Szwedzi – widać to we wszystkich badaniach – bardzo cenią wiedzę, dużo mniej natomiast liczy się dla nich formalne wykształcenie. To chyba powoli się u nas zmienia, ale mam wrażenie, że na temat edukacji Polacy mają dwa zdania:
  1. Studia, trzeba mieć studia, że by cokolwiek znaczyć!
  2. Po co mi studia? I tak nie znajdę pracy w swoim zawodzie.
Moi rodzice są przedstawicielami pierwszej grupy. Całe życie słyszałam od mamy, że muszę skończyć studia, bo tylko wtedy będzie mi łatwiej w życiu. Ale czy na pewno? Jak widać na przykładzie Szwedów, można sobie bez nich doskonale radzić. Mimo iż, faktycznie poszłam na studia i już je powoli kończę, nie jestem z nich zadowolona i nie mam wrażenia, że posiadłam wszelką wiedzę potrzebną mi w przyszłości. Myślę, że Szwedzi mają pod tym względem dużo zdrowsze podejście, bo w końcu liczy się to, co faktycznie umiem, a nie to, co POWINNAM umieć po studiach. Jest dla mnie jasne, że mając w czymś doświadczenie, poradzę sobie dużo lepiej niż mając jedynie mgliste pojęcie o tym, co mniej więcej powinnam umieć. Czy to nie jest logiczne? I czy nie było by cudownie robić to, co umiemy, nie musieć się martwić o brak tego czy innego papierka? Autorka wspomniała tu na przykład o premierze, który jest z zawodu spawaczem. Rozumiecie? SPAWACZEM… W naszych realiach krytycy nie dali by mu żyć. Mamy na to zresztą przykład w naszej polityce. Może nie spawacza, ale elektryka, który dla niektórych zawsze pozostanie elektrykiem, nie prezydentem.

Ale dość już o polityce. Po moich zachwytach, pora na podszyty lekką zgrozą przykład Szweckiej transparentności i zaufania. Strona 48. Autorka wspomina, jak pewnego razu jej koleżanka uświadomiła jej, że wszelkie jej dane, które w Polsce są ściśle tajne i chroni je ochrona danych osobowych, można od ręki znaleźć w internecie. Adres, data urodzenia, numer telefonu, stan cywilny. A nawet – uwaga – zeznania podatkowe. Dla nas nie do pomyślenia, dla nich – normalka. Z jednej strony to duże ułatwienie. Papierologia w Szwecji chyba nie istnieje a jeśli w ogóle, to na pewno nie na taką skalę jak u nas. Ale z drugiej strony, Szwecja jest rajem telemarketerów…

Ok, przejdę do tego, co mnie najbardziej urzekło - „mieszkaniowe powieści”. Czy wiecie, że w Szwecji mało które mieszkanie jest wyposażone w pralkę? Nie? No, to już wiecie. Tam robi się pranie we wspólnej pralni. Zachwyca mnie ten pomysł. Z jednej strony jest to świetny sposób na poznanie sąsiadów (przyznaję, dla odludków i osób nieśmiałych może to być stresujące, ale może wyszło by im to na dobre?), ale z drugiej kolejne pole walki. Bo wyobraźcie sobie, że trzeba zaklepywać sobie terminy prania. I przestrzegać ich, co do minutki, inaczej przepadają. A spróbujcie komuś zająć jego pralkę…
Co jeszcze? Skarpety. Przychodzisz w odwiedziny i od razu zdejmujesz buty. Z resztą nie tylko w domu, bo i w poczekalniach tak bywa. A skarpety prezentują się różnie. Jeden z moich ulubionych cytatów mówi wiele o stosunku Szwedów do takiej trywialnej kwestii: „Szwedom nigdy nie jest zimno w stopy, kapcie noszą starsi, większość młodych i średnio młodych biega boso lub w skarpetkach (…). Przy czym Szwedzi mają jakieś przedziwne upodobanie do dziurawych skarpet i rajstop.”. Dalej czytamy o tym, że niezależnie od pozycji społecznej i elegancji noszącego, palec czy pięta na widoku, to norma: „kiedyś spotkałam na jodze kobietę, której skarpetki miały więcej dziur niż wełny, raczej jak resztki siatki rybackiej”. <3 Urocze, choć nas, Polaków, może to troszkę razić i wyglądać jak zwykłe niechlujstwo.

O czym jeszcze przeczytamy w tej cudownej książce? O słonych cukierkach, przeciwdziałaniu stereotypom płci w przedszkolach, o parkingach (czy też ich braku), osobach transgender, zwolnieniach lekarskich (które troszkę się różnią od tych, które znamy) i problemach z zakupem alkoholu. Dowiemy się też czym jest fika, policja dialogu, przekleństwa liczbowe i jak należy jeść szwedzki specjał – kiszonego śledzia.
Roi się tu zarówno od ciekawostek, jak i od zwykłych porównań obu kultur. Dzięki temu możemy łatwiej zrozumieć jakim narodem są ci nasi sąsiedzi zza Bałtyku i jak to w ogóle się dzieje, że są jacy są.


Absolutnie polecam wszystkim, którzy chcieliby poszerzyć swoją wiedzę albo zastanawiają się nad wyjazdem do tego kraju. Kompendium wiedzy, które zdecydowanie warto mieć na półce.

A ponieważ tak fajnie zaczęła się moja przygoda ze Skandynawią, w kolejce do zrecenzowania czeka już kolejna książka, tym razem o Norwegii. I tak, wiem, że to  już nie będzie równie optymistyczna historia...



Kto czytał? Koniecznie podzielcie się opiniami!

poniedziałek, 13 marca 2017

Marek Orzechowski - Mój sąsiad islamista


To miał być wpis o zupełnie innej książce. Tą miałam w planach, ale niesprecyzowanych. Leżała sobie na kupce od kilku miesięcy i czekała, czekała, czekała... Zignorować spojrzenie tych oczu z okładki nie jest wcale takie łatwe, ale udawało się. W końcu pękłam, bo ni z gruszki, ni z pietruszki, po prostu poczułam, że chcę ją przeczytać. Nie za tydzień, nie za dwa lata, nie jak sobie przypomnę - teraz. 
No i przeczytałam.

Burki, hidżab, halal, szahid, samobójcze zamachy, masakry, honorowy mord, egzekucje, obcinanie głów... Polacy znali dotychczas zjawiska związane z islamem i przede wszystkim islamski terror głównie z medialnych doniesień. 

Nie brali udziału w konfrontacji bojowników Allaha z Zachodem. Było jednak tylko kwestią czasu, kiedy i oni staną się jego ofiarami. I to niekoniecznie u siebie w domu. Wystarczy, że podróżują, jak do Tunezji. Terroryści sami wybierają miejsca ataków i swoje ofiary. Im zamach bardziej przypadkowy, bardziej spektakularny, tym groźniejszy, tym dotkliwszy. Tym większy strach, tym większy paraliż. Islamski terror w imię Allaha może uderzyć wszędzie, w pociągu, na przystanku, w kawiarni, w muzeum. Dlatego tak trudno się przed nim bronić. Dlatego, tak wiele zależy od naszej postawy. To najpoważniejsze dziś wyzwanie dla zachodniej cywilizacji, jeżeli chce przeżyć. 
Nowa książka Marka Orzechowskiego, mieszkającego w Brukseli dziennikarza, publicysty, pisarza, autora między innymi "Holandii. Presja depresji" oraz "Belgijskiej melancholii" opowiada o groźnych zjawiskach, które potwierdzają sukces islamistów w zachodniej Europie: od krwawych zamachów po spory o miejsce na basenie kąpielowym. Najważniejsze pytanie - czy możemy z islamem przegrać - znajduje na kartach jego książki dramatyczną odpowiedź: my już przegraliśmy.

(źródło opisu: http://muza.com.pl/literatura-faktu-i-reportaz/205...(?))

Islam, terroryzm, uchodźcy – wyszukajcie sobie te hasła w googlach a dostaniecie miliony stron. Z resztą dajcie spokój, nie musicie, bo i tak – czy tego chcemy, czy nie – prawie co dzień jesteśmy bombardowani informacjami na ten temat. Często wręcz są to informacje naciągane – na siłę podkreśla się rolę Muzułmanów czy Islamu w zdarzeniach, by przyciągnąć więcej czytelników. To zdecydowanie tematy na czasie, hasła, które przyciągają uwagę i budzą ogromne emocje. Z jednej strony mamy ich zdecydowanych przeciwników – tych, którzy chcieliby zapakować wszystkich Muzułmanów na łódkę i wyprawić w morze najbliższym statkiem. Z drugiej strony mamy tych bardziej tolerancyjnych, tych, którzy na każdym kroku deklarują chęć pomocy i solidarność, którzy oburzają się na każdą wzmiankę o jakichkolwiek przejawach dyskryminacji. Ta grupa jest tolerancyjna i ustępliwa, ma na względzie nie tylko dobro Muzułmanów ( w tym oczywiście uchodźców), ale też szeroko pojęte dobro ogółu.
Są też ci pośrodku – ani za, ani przeciw. Nie znajdziecie tu ani tych, którzy palą budki z kebabem, ani tych przyjmujących pod własny dach ubogie muzułmańskie rodziny. Oni po prostu mają dystans. Mają swoje zdanie, ale niekoniecznie krzyczą o nim najgłośniej. Po prostu stoją z boku. I obserwują.
Mam wrażenie, że ta trzecia grupa ma szansę wyciągnąć najtrafniejsze wnioski. Bo nie zaślepia jej ani umiłowanie wielokulturowości, ani nienawiść, ani bezgraniczna tolerancja, ani uprzedzenia i stereotypy. A do której grupy należy Marek Orzechowski?

Książka składa się z 12 rozdziałów, a w każdym uwypuklona jest sytuacja w jednym, konkretnym państwie. Są oczywiście nawiązania do analogicznych zjawisk w innych miejscach Europy, dla zachowania porządku, ale też dla podkreślenia skali problemu. Na końcu książki znajdziemy również mały słowniczek, zawierający podstawowe słownictwo używane w Islamie. Jak pisze autor, może nie jest konieczne, aby od razu się ich uczyć, ale warto wiedzieć co oznaczają. Są te całkiem przydatne podczas lektury.  
Z kolejnych rozdziałów dowiemy się między innymi ile procent populacji danych krajów stanowią Muzułmanie, jaki jest ich stosunek do krajów, w których się osiedlili, do panujących tam zwyczajów, sądownictwa, jak obchodzą się z kobietami, z Żydami, jakie postawy przyjmują Europejczycy wobec nagannych zachowań. Generalnie są to rzeczy, które da się wyszukać w internecie, oczywiście, ale o jednych mówi się chętniej, o innych mniej a w zasadzie są też tematy, których nikt nie chce poruszać, bo są bolesne i wymagałyby zdecydowanej reakcji (co często nie wchodzi w grę).
Pierwszy rozdział nosi złowrogi tytuł: To już jest wojna. Autor zaczyna swoją opowieść od tragicznych wydarzeń trzynastego listopada 2015 roku, kiedy to doszło do skoordynowanych zamachów terrorystycznych w Paryżu. Na pewno wszyscy to pamiętamy. Niejeden z nas uczcił tego dnia (w następnych także) pamięć ofiar. Facebook mienił się trzema kolorami – barwami narodowymi Francji. Ludzie modlili się (a nawet jeśli tego nie robili, to pisali, że to robią) za zmarłych a na tablicach zaroiło się od zdjęć przedstawiających wieżę Eiffla – najbardziej jednoznaczny symbol. W tej podniosłej, ponurej atmosferze żałoby, Europejczycy - jak chyba nigdy dotąd – zaczęli się bać. A tuż za strachem czaiła się nienawiść, która zresztą znalazła teraz ujście.
Sam autor nie boi się skomentować tego wydarzenia: Europie wypowiedziana została wojna. Zaraz potem dodaje o jaką wojnę chodzi – jest to wojna religijna.
Ludzkość nie zna straszniejszych wojen niż te na tle religijnym. Wszystkie inne łatwo jest zakończyć – kiedy walczysz o pieniądze, władzę, ziemię, wystarczy, że ją sobie odbijesz. Dostajesz to, o co walczyłeś i po sprawie. Przegrany liże rany, Ty święcisz triumfy. A w wojnie religijnej? Orzechowski już na 7 stronie swojej książki zapisał to, co sama myślę: W wojnie tej – nie jest to nasz wybór – po obu stronach frontu stoi Bóg. (…) Walka pod jego sztandarami pozwala na wszystko, uwalnia od wszystkich hamulców.
Dalej autor stwierdza rzecz niby oczywistą, ale przez wielu bagatelizowaną. Mianowicie, że człowiek walczący w imię Boga się nie zawaha. A walczący w innej sprawie mógłby. To całkiem logiczne. Walcząc w takiej sprawie masz świadomość, że robisz to, czego chce twój Bóg, więc wszystkie chwyty dozwolone – TY jesteś czysty.
Kawałek dalej autor mówi nam też jaki jest charakter tej wojny. Wojna kojarzy nam się raczej identycznie – czołgi, bomby, karabiny, setki żołnierzy, głód, śmierć, cierpienie. Ta wojna wygląda trochę inaczej. Od czasu do czasu faktycznie następuje moment, w którym większość z tych czynników bierze udział, ale na co dzień żyjemy w uśpieniu. Nie zdajemy sobie sprawy z bliskości niebezpieczeństwa. Islamiści nie wydają nam się groźni, ponieważ mieszkają tuż obok, codziennie ich widujemy, kupują w tych samych sklepach a ich dzieci chodzą do tej samej szkoły, co nasze. Ci ludzie bardzo, bardzo mocno wtapiają się w naszą codzienność, aż pewnego, mrocznego dnia – po prostu atakują. Mają nad nami tę przewagę, że oni nam nie ufają. My – oczywiście.
Szczególnie jest to widoczne w Niemczech, gdzie poprawność polityczna osiągnęła chyba apogeum. Autor oczywiści wspomniał o tym (na stronie 13), tłumacząc nieco jak do tego doszło: Niemiecka kultura otwartości, wyrosła z brutalnych doświadczeń ostatniej wojny. To kolejny punkt, w którym się zgadzamy. Niemcy – żyjący z piętnem faszyzmu – tak bardzo starają się teraz zrekompensować światu swoje winy i udowodnić, że tamte czasy dawno minęły, że popadają przy tym w przesadę. Ze skrajności, w skrajność – od obozów koncentracyjnych, do polityki pomocy i bezkresnej tolerancji.
Wiele krajów wpadło w podobną pułapkę. Zapowiedziany w opisie spór o miejsce na basenie jest tego świetnym przykładem, nie jedynym. Ale o tym za chwilę.
Książka pełna jest faktów. Nie są to rzeczy, o których usłyszycie w wiadomościach. To takie ciekawostki, które pozwalają lepiej wczuć się w sytuację w krajach leżących „bardziej na zachód” niż Polska – mniej konserwatywnych, bardziej otwartych i postępowych. W tym kontekście, wbrew pozorom, nie krytykuję tu Polski. Do czego doprowadza takie tolerancyjne nastawienie? Do ograniczeń. Paradoksalnie, walcząc o prawo do równości każdego obywatela, wiele narodów poniosło sromotną porażkę. Jak? Przykład z kąpieliskami dosadnie to pokazuje. Muzułmanki korzystające z basenów czuły się urażone swobodą, z jaką Europejki obnażają tam ciała. Nikt oczywiście nie miał takiej intencji, ale wyszło jak wyszło. Jak zaradzono problemowi? Podzielono kąpielisko na pół. Tak, aby Muzułmanki nie musiały gorszyć się roznegliżowanymi kobietami pływającymi w tej samej wodzie. Ale i to nie pomogło. Wciąż pozostawały strefy, w których przedstawicielki obu grup mogły się na siebie natknąć. Nie pozostawało więc nic innego, jak wprowadzić godziny, w których Muzułmanki i Europejki mogą korzystać z basenu…
Na pewno godną podziwu jest elastyczność Europejek. W końcu zależy im na tym, aby pozostali użytkownicy basenu również czuli się na nim komfortowo! Ale czy nie sytuacja nie doprowadziła do pewnego paradoksu? Z potrzeby równości jednej grupy, ograniczono innej możliwości. Czy to nie wygląda, no nie wiem, trochę jak dyskryminacja?
Innym faktem, nieco już bardziej niepokojącym jest ustanowienie sądu, orzekającego na zasadach szariatu, funkcjonującego równolegle z obowiązującym w państwie sądownictwem. Ma to miejsce w Antwerpii, w Belgii. Co więcej, jego twórcy mają w planach zastąpienie takim właśnie sądownictwem, sądownictwa świeckiego. Słyszeliście o tym? JA muszę przyznać, że nie. Tym bardziej byłam zszokowana, że Belgia na to pozwala. 
To tylko dwa spośród przykładów opisanych w książce. Wszystkie niezwykle mnie zaciekawiły i poruszyły. Autor w bardzo ciekawy sposób przeplata takie ciekawe, obrazowe fakty, z dość szczegółową charakterystyką społeczeństw, w których mają miejsce. Bardzo cenne są rysy historyczne, które pozwalają nam wczuć się w ich sposób myślenia, odkryć, kim właściwie są ci opisywani w książce Belgowie, Francuzi,... Niby ich znamy, mamy z nimi styczność, czytamy o nich i oglądamy o nich filmy, ale co wiemy o ich mentalności? Okazało się, że ja wiem niewiele. I dużo łatwiej było mi ich zrozumieć, mając w pamięci kawałek historii, która ich ukształtowała. To bardzo ludzkie a przy tym zdroworozsądkowe podejście do tematu.
Orzechowski bezwzględnie podkreśla nasze słabości. A robi to w tak prosty sposób, wcale nie piętnując nas przy tym, że jego niemy wyrzut boli jeszcze bardziej. Jedną z takich kwestii porusza na samym początku książki. Na stronie 10 pisze o miejscach, w których terroryzm odcisnął swoje krwawe piętno. Wspomina o zestrzeleniu rosyjskiego samolotu, o zamachach w Brukseli, czy Madrycie, ale pisze też o rzeziach w innych, dalszych miejscach – w Egipcie, Syrii, Turcji. Dopiero tu dodaje, że te zamachy nie były dla nas tak dotkliwe. Dlaczego? Bo odległe. I prawdą jest, że słysząc o tym, co dzieje się poza Europą, wzdychamy ciężko i mówimy sobie „Co się dzieje z tym światem?”, ale nikt z nas nie ustawia specjalnego statusu na Facebooku, a większość nawet nie myśli o tym zbyt wiele. Bo to zdarzyło się daleko. Bo nie miało na nas wpływu. Bo nie mieliśmy tam nikogo bliskiego.
Nie chodzi mi wcale o potępienie. Daleka jestem od krytykowania innych, skoro sama bezwiednie zachowuję się podobnie. Chodzi o ten mechanizm. Im jakaś tragedia jest nam bliższa, tym więcej emocji budzi. Jeśli ktoś ginie po drugiej stronie globu, zazwyczaj wzdychamy i przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Tacy już jesteśmy…
Nie gniewaj się na mnie, Czytelniku, za takie uogólnianie. Bardzo się staram tego nie robić, zawsze zakładam, że ile ludzi – tyle postaw. I tym razem jest tak samo. Moje początkowe pogrupowanie ludzi na 3 grupy również nie było szufladkowaniem. Ludzie bywają jednak do siebie podobni, miewają podobne odczucia i zachowania. Stąd moje wnioski.
Marek Orzechowski również nie szufladkuje i nie uogólnia. Przedstawia jednak suche fakty, które nie wszystkim mogą się spodobać. Jedynym, co trochę mnie zirytowało podczas lektury, był sposób, w jaki autor porównał islamskich fundamentalistów do fundamentalistów religijnych w ogóle. Przyznam się szczerze, że jeśli chodzi o Kościół Katolicki, bywam naprawdę bardzo krytyczna. Ale równie krytycznie podchodzę do wszystkich ludzi, którzy bawią się w Boga i uważają, że mają prawo osądzać innych, ponieważ wiedzą, co podoba się Bogu, a co nie. W pełni zgadzam się z tezą, że niezależnie od wyznania, fundamentalizm religijny opiera się na silnej wierze i w przypadku fundamentalistów z różnych wyznań istnieje wiele analogii. Nie podoba mi się jednak wydźwięk dwóch, kluczowych zdań: Ale jest jedna różnica, i to zasadnicza. Chrześcijanie nie tworzą komórek czy grup terrorystycznych, nie podkładają bomb w imieniu Jezusa, nie wysadzają się w powietrze (…).
Owszem. Ale cóż z tego? Dla mnie to brzmi jak rozgrzeszanie fundamentalistów chrześcijańskich. Jakby autor mówił: Tak, oni są podobni do Islamistów, ale ponieważ nie przygotowują zamachów, są w porządku. Takie skrajności zawsze są szkodliwe na swój sposób. Nie można powiedzieć, że wszystko jest w porządku, tylko dlatego, że nie wysadzają ludzi w powietrze. Nie mordują? To chyba jest pewien standard? Większość z nas odróżnia dobro od zła i postrzega morderstwo jako kwintesencję tego drugiego. Nie mordujemy nie dlatego, że jesteśmy w czymś lepsi, tylko dlatego, że sam mord jest czymś nieskończenie złym.
Oczywiście rozumiem, że ten przykład był potrzebny, dla porównania dwóch, skrajnie różnych doktryn religijnych. Dlatego nie mam zamiaru za bardzo się oburzać (na autora? Gdzieżbym śmiała!). Był to jednak jedyny moment podczas całej lektury, kiedy przestałam zgodnie kiwać główką i poczułam irytacją. Poza tym książka bardzo mnie wciągnęła. Wzbogaciła mnie o wiedzę, za sprawą której ciężej jest w nocy zasnąć, ale bardzo lubię takie zdroworozsądkowe podejście do sprawy. Przy okazji złapałam się na tym, że wszechobecna poprawność polityczna odbija mi się lekką czkawką.
Czy tylko ja tak mam?

Podsumowując, pragnę gorąco polecić tą pozycję wszystkim tym, których interesuje tematyka Islamu i Muzułmanów, ponieważ książka naprawdę sporo tłumaczy szaremu czytelnikowi. Znajdą w niej również coś dla siebie socjologowie -hobbyści i wszyscy ci, którzy zastanawiają się nad emigracją na zachód Europy. Pomijając zarobki, można się po niej poważnie zastanowić czy warto.

A Wy czytaliście jakąś książkę pana Orzechowskiego? Ja na pewno nie poprzestanę na tej jednej. Koniecznie podzielcie się swoją opinią :)

Tym czasem Dziewczęta i kobiety wypadły z kolejki (po raz kolejny). W kolejce do zrecenzowania czeka już książka Katarzyny Molędy Szwedzi. Ciepło na północy.



niedziela, 5 marca 2017

C.W. Gortner "Wyznania Katarzyny Medycejskiej" i M. Benjamin "Alicja w krainie rzeczywistości"

W zasadzie to nie miała być recenzja zbiorowa. Tak się akurat zdarzyło, że w tym samym czasie skończyłam czytać te dwie książki i mimo, iż pozornie nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego, ja zauważyłam kilka rzeczy, które je łączą.
Obie te książki od bardzo dawna zalegały na moim "stosie płaczu" (przez niektórych nazywanym stosem hańby), wraz z innymi pozycjami, czekającymi na swoją kolej. Alicja spędziła na nim nieco więcej czasu, ale to Katarzynę zaczęłam czytać jako pierwszą, więc dajmy jej pierwszeństwo i tym razem.

Dla jednych była bezlitosną królową, którą wprowadziła Francję w erę barbarzyńskiej przemocy; dla innych oddaną wybawczynią monarchii.
Powieść odsłania przed nami intymny świat Katarzyny Medycejskiej, kobiety, która dla dobra rodziny i państwa podjęła zabójczą walkę o władzę, poświęcając swoje uczucia na ołtarzu powinności królowej.
"Wyznania Katarzyny Medycejskiej" to niezwykła podróż od baśniowej doliny Loary, przez bitewne pola wojen religijnych, po wypełnione motłochem ulice Paryża - podróż, której bohaterka jest jedną z najbardziej oczernianych i niedocenianych władczyń świata.
(źródło opisu: https://publicat.pl/ksiaznica)

Książka ma dobrą opinię na lubimyczytać.pl, tematyka jak najbardziej mnie interesowała, poza tym muszę przyznać, że mam słabość do kontrowersyjnych postaci, zwłaszcza kobiet, nic więc w tym chyba dziwnego, że gdy dorwałam Katarzynę w internecie za 7zł (!!), nie wahałam się ani chwili. Musiałam ją mieć!
Przyznaję, że nie miałam wcześniej styczności z autorem, co zawsze wiąże się z lekkim ryzykiem - są po prostu tacy autorzy, których się nie lubi, bez żadnego konkretnego powodu. Czy pan Gortner będzie jednym z nich?
Chyba się nad tym zbyt długo nie zastanawiałam. Historie królowych są pasjonujące same w sobie a ja byłam zdecydowana dobrnąć do końca, choćbym miała wkładać zapałki pod powieki!

O kim jest ta książka?
Jak podpowiada nam wujek Google Katarzyna Medycejska  (czy też Caterina Maria Romola di Lorenzo de' Medici) była księżną z rodu włoskich Medyceuszy. Bardzo  szybko została sierotą i trafiła pod opiekę ciotki. Ale i to nie trwało chyba zbyt długo, bo już jako czternastolatka została narzeczoną a później żoną delfina Francji. Warto wspomnieć, że zanim do tego doszło znajdowała się pod opieką nieprzychylnych jej (lekkie niedopowiedzenie) sióstr zakonnych, które postawiły sobie za punkt honoru upodlenie przyszłej królowej. Katarzyna miała jednak to szczęście (?), że dwóch jej stryjów było papieżami, a za sprawą jednego z nich wyruszyła do Francji, by stać się żoną młodszego syna króla i wszystko wskazywało na to, że to jedyny honor, jaki ją czeka. Jej mąż, nie dość,  że póki co nie miał przed sobą królewskiej przyszłości, to jeszcze miał kochankę i to taką, jakie śnią się po nocach wszystkim żonom. Diana de Poitiers mogła się wydawać kiepską konkurencją, nie była już młódką i miała na koncie małżeństwo, ale w jakiś sposób potrafiła owinąć sobie delfina wokół malutkiego palca. Katarzyna, jak większość żon z królewskich rodzin w tamtych czasach, godziła się na jej obecność w swoim życiu, choć najchętniej nafaszerowałaby ją arszenikiem i wrzuciła do najbliższej fosy. Latami tkwiła w cieniu swojej rywalki a potem było już tylko weselej. Początkowo nie mogła zajść w ciążę, ale gdy już jej się udało, urodziła dziesięcioro dzieci, w tym trzech królów Francji...Gdy po wielu, wielu latach zaczęła ją łączyć z mężem nić porozumienia, Franciszek zmarł a władzę przejął ich syn, Franciszek II. I ruszyła lawina prześladowań społecznych.
To były czasy po reformacji i Europa podzieliła się na katolicką i protestancką. Jako, że zawsze warto było mieć wsparcie papieża, a papież nie był zbyt pozytywnie nastawiony do protestantów oraz wielu było wtedy osób o skrajnych poglądach, rozpoczęły się prześladowania. Również w świeżo osieroconej Francji. Katarzyna, jako osoba (wbrew pozorom) tolerancyjna i miłująca pokój, próbowała zapanować nad zapędami katolików, ale była to bardzo trudna, żmudna walka, którą prowadziła do końca swoich dni...
Jako królowa-matka służyła radą trzem swoim synom i nie cofnęła się nawet przed wydaniem swojej córki, słynnej Margot, za hugenota, byle zapewnić pokój w państwie. Cóż, ten akurat pomysł nie do końca wypalił.
Podobała mi się i wciąż mi się podoba idea ukazania Katarzyny jako bardziej ludzkiej. Żaden władca nie jest potworem z bagien, choćby nie wiem jak uparcie pracował na taką opinię i fajnie jest czasem, dla odmiany, spojrzeć na człowieka z tej jaśniejszej (może nie bardzo, ale choć trochę) strony. Osoba, której przez wieki przylepiono łatkę krwiożerczej bestii, ma wtedy szansę być zrozumiana, poznana. Jak widać po opisie książki (i jak poniekąd wynika z fabuły), Katarzynę obwiniano o wiele rozlewów krwi. I trzeba przyznać, że choć autor stara się ze wszystkich sił "uczłowieczyć" Katarzynę, pokazać nam ją po prostu jako matkę i władczynię, znającą swoje powinności i wypełniającej je, to nie popada przy tym w przesadę. Często w tego typu powieściach raziło mnie nachalne wmawianie czytelnikowi, że potwór miał bardzo dobre powody, aby popełniać swoje potworności. Czy taka nachalna agitacja nie odnosi zwykle odwrotnego skutku? W tym wypadku autor prowadził ewidentną kampanię na rzecz poprawienia wizerunku Katarzyny, ale nie miałam ochoty rzucać książką po ścianach, czyli odniósł oczekiwany skutek. 
Katarzyna rzeczywiście wydaje się bardzo ludzka i autentyczna. Jej postać nie jest papierowa, po przemyśleniu sytuacji, można wczuć się w jej położenie i lepiej ją zrozumieć. Faktycznie popełniała mnóstwo błędów, nie raz chwytała się rozwiązań, które wydawały się jej najlepsze a po czasie okazywało się, jak fatalne były ich skutki. Ale o to właśnie chodzi, to uczyniło ją taką LUDZKĄ. 

Gdybym miała się do czegoś przyczepić, to zdecydowanie byłby to wątek miłosny po śmierci męża Katarzyny, Franciszka.  Nie chcę się nad tym zbyt bardzo rozwodzić, ale miałam momentami wrażenie, że czytam podrzędnego harlequina. Tak, rozumiem, że kobieta (nawet królowa) ma swoje potrzeby i romanse zdarzają się kobietom w różnym wieku i różnej sytuacji. Nie podobał mi się jedynie sposób, w jaki było to opisane.
Poza tym chyba nie mam zastrzeżeń.


Druga książka, Alicja w krainie rzeczywistości Melanie Benjamin, również opowiada o postaci, która istniała na prawdę. Co więcej, większość z nas znała ją od dzieciństwa, nawet o tym nie wiedząc.
Kim jest tytułowa Alicja?

Lewis Carroll, a wcześniej profesor matematyki w Oksfordzie i zapalony fotograf, rzucił urok na całe pokolenia czytelników, tworząc postać Alicji: dziewczynki wędrującej po Krainie Czarów. Kim była tajemnicza dziewczynka, która zainspirowała Lewisa Carrolla?
Była Alicją - ale w krainie bardzo rzeczywistej: dystyngowanego wiktoriańskiego uporządkowanego świata oksfordzkich wykładowców. Jej ojciec był dziekanem, a matka najważniejszą osobą w towarzystwie - królową, która czasem łaskawie ustępowała miejsca innym królowym, jak wtedy gdy odwiedziła ich Jej Wysokość Wiktoria. Ona i jej siostry miały być małymi damami. Alicja nie była. Zbyt często miała potargane włosy i podrapane kolana. I był dziwny jąkający się pan Dodgson, "ten uprzykrzony nauczyciel matematyki". Później on został Lewisem Carrollem, a ona jego Alicją... Ale najpierw pan Dodgson zabierał dziewczynki do Krainy Czarów: opowiadał - i fotografował.
Alicja nie rozumiała, dlaczego pewnego dnia nagle ich dom na zawsze zatrzasnął przed nim drzwi i oboje opuścili Krainę Czarów...
(źródło opisu: Wydawnictwo Amber, 2010)

Cóż, jak zawsze zafascynował mnie opis. Trochę też w tym było wpływu promocyjnej ceny. Z resztą co by to nie było, przekonało mnie do książki tylko na chwilę, bo po powrocie do domu jakoś przestało mnie do niej ciągnąć. Alicja przeleżała na półce dobrych kilka lat i pewnie leżałaby na niej dalej, gdybym nie postanowiła sobie, że zmuszę się do przeczytania pozycji, które od dawna na to czekają. I tak zabrałam Alicję na wycieczkę do moich rodziców, gdzie odcięta od świata (no, prawie), nie miałam nic lepszego do roboty, niż się za nią zabrać...
Nie żałuję. Choć książka ma na lubimyczytać.pl opinię gorszą od Katarzyny (6.98), to bardziej przypadła mi do gustu.
Mniej więcej wiadomo już o czym jest - tytułowa Alicja była tylko małą dziewczynką gdy stała się inspiracją do stworzenia bohaterki, która od wielu lat podbija serca dzieci i dorosłych na całym świcie. W jej życiu nie było królika z zegarkiem, wiecznie uśmiechniętego kota z Cheshire ani Kapelusznika. Był za to wiecznie zabiegany ojciec, kotka Dina i przyjaciel rodziny, pan Dodgson, jej pierwsza wielka miłość. W tej ostatniej kwestii bohaterka miała chyba pecha, bo choć z opisu wynika, że ów matematyk nie wyglądał jak Banderas i ciężko o bardziej nieciekawą osobistość, to miał spore powodzenie. Podkochiwały się w nim zarówno jej starsza siostra, jak i ich guwernantka. To chyba z resztą przyczyniło się do ich rozdzielenia, ale o tym za chwilę. 
Jej matka chciała, aby wyrosła na damę, ale Alicja miała zbyt dziki temperament. Podczas gdy jej siostra już jako mała dziewczynka, zachowywała się jak stara maleńka (siedziała jakby kij połknęła, zawsze dbała o to, aby się nie ubrudzić podczas zabawy i uczyła się trików, które w jej mniemaniu były stosowane przez dorosłe damy), ona nie potrafiła tego dokonać, nawet kiedy bardzo się starała. Sukienka zawsze musiała się ubrudzić! Prawdopodobnie właśnie to zwróciło na nią uwagę przyjaciela rodziny, mieszkającego w pobliżu pana Dodgsona. Alicja wyróżniała się wśród swojego rodzeństwa tym, że jako jedyna nie bała się być dzieckiem (co z resztą wcale nie podobało się jej matce). Nie bała się również kochać.
Pan Dodgson - moim zdaniem dość podejrzany typ - jako jedyny dorosły akceptował Alicję taką, jaką ona była. Nie wymagał od niej nienagannych manier i zawsze czystego kołnierzyka.  W jego towarzystwie dziewczynka czuła się ważna, akceptowana, doceniana i... kochana. Nie musiała udawać damy - była dzieckiem i tak chciała się zachowywać a matematykowi bardzo to odpowiadało. Zaryzykuję stwierdzenie, że to bardzo powszechne zjawisko. Dziecko, które nie znajduje akceptacji i spełnienia w rodzinie, lgnie do każdej osoby, która mu je zapewni. Od tego często rozpoczynają się dramaty - dziecko, szukając miłości i wsparcia, lgnie do dorosłego, który mu je zapewnie. Jak się potem okazuje, dorosły nie miał czystych intencji...
Wszyscy chyba wiedzą co mam na myśli. Pedofilię. Czytając początek tej książki, gdy Alicja jest jeszcze dzieckiem, często miałam wrażenie, że z tym właśnie mam do czynienia. Alicja nie kryje swojego uczucia wobec Dodgsona i nazywa po imieniu uczucia, które jej zdaniem on do niej żywi: miłość, pożądanie... Nikt mi chyba nie powie, że dorosły mężczyzna, patrzący z pożądaniem na dziecko nie jest - delikatnie mówiąc - podejrzany. 
No więc czytałam sobie tą książkę i czytałam, aż doszłam do kluczowej sceny. Alicja i jej dwie siostry, eskortowane przez pana Dodgsona, wracają do domu z pikniku. Siedzą już w pociągu a ponieważ mają za sobą długi, męczący dzień, Alicja zasypia. Za chwilę popełni błąd, który na zawsze odmieni jej życie. Na wpół we śnie, na wpół na jawie, całuje pana Dodgsona w usta a świadkiem pocałunku staje się jej siostra i natychmiast donosi o wszystkim guwernantce. 
Gdyby nie ich zazdrość, być może sprawa nie przybrałaby aż tak dramatycznych wymiarów. Choć jest to tylko moja refleksja - nie da się zaprzeczyć, że już sam fakt, iż pan Dodgson nie zaprotestował wynosi to zdarzenie z kategorii dziecięcego głupstwa, do kategorii czynów karygodnych. Bo, że dziecko podkochuje się w przyjacielu rodziny, który poświęca jej wiele uwagi - to  się zdarza i zazwyczaj jest niegroźne. Ale że ten przyjaciel nie protestuje wobec tak jawnego okazania uczuć - to jest już nie do pomyślenia. Nawet teraz, a co dopiero w wiktoriańskiej Anglii.
Koniec końców drzwi domu na zawsze zamykają się przed panem Dodgsonem. Alicja traci jedynego przyjaciela i sojusznika. Wrażliwa dziewczynka wyrasta jednak na ciekawą młodą kobietę i znajduje nową, dorosłą miłość. Co więcej, jest to miłość odwzajemniona i to nie przez byle kogo, a przez księcia. Ten związek nie podoba się jej matce, która zaplanowała już przyszłość młodzieńca z inną swoją córką, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że książę zakochał się bez pamięci i nikt nie będzie w stanie rozdzielić zakochanych!
Tak by pewnie było, gdyby historię nakręcono w Hollywood. Żyliby długo i szczęśliwie. Niestety tą historię napisało życie. 
Książę musi oczywiście uzyskać zgodę swojej matki, królowej, by poślubić ukochaną. I tu zaczynają się schody, ponieważ mimo początkowych nadziei, królowa ostatecznie nie daje im błogosławieństwa. Plotki na temat pana Dodgsona ciągną się za nią latami. Jakby tego było mało, w tym samym czasie umiera młodsza siostra Alicji, Edyta, jej jedyna przyjaciółka i powiernica. Wydaje się, że taki cios na zawsze odciśnie się w sercu naszej bohaterki i rzeczywiście tak jest. Na szczęście udaje jej się w końcu zaleczyć rany, choć widmo ukochanej siostry i utraconej miłości pozostaną z nią do śmierci...
Po 4 latach Alicja wychodzi za mąż i rodzi trzech synów. Gdy mijają lata a ona wiedzie bardzo beztroskie, choć chyba nie do końca satysfakcjonujące życie, nie spodziewa się jak wielki jeszcze czeka ją cios. 
Wybucha wojna a wszyscy synowie wyjeżdżają, by walczyć. Alicja obserwuje zmiany zachodzące w swoich synach, zauważa jak wojna odciska na nich swoje piętno. Coraz bardziej się boi i z dnia na dzień spodziewa się najgorszego. W końcu najgorsze nadchodzi. Dwaj synowie giną podczas walk. I paradoksalnie dopiero w tym momencie bohaterka zdaje sobie sprawę z uczuć, jakie żywiła do nich wszystkich. Zbyt późno dostrzega, że jej środkowy syn był jej ulubieńcem. Łapie się na tym, że wolałaby, aby zamiast niego umarł najmłodszy... Również w skutek tych wydarzeń dostrzega, że pól życia spędziła u boku mężczyzny, którego KOCHA. Myśląc wciąż o utraconej przed laty miłości księcia, nie dostrzegała tego aż to tej pory! Niedługo potem mąż również umiera, wojna się kończy i do domu powraca najmłodszy syn. Można by pomyśleć, że teraz będzie już tylko lepiej. Ale nie, teraz trzeba się zmierzyć z czymś, z czym córka dziekana i żona bogacza nigdy nie musiała się liczyć - z biedą. I w tej trudnej sytuacji ostatnią deską ratunku okazuje się dla Alicji... ona sama. Sprzedaż Alicji w krainie czarów podarowanej jej przez pana Dodgsona zapewnia jej nie tylko środki do życia, ale i rozgłos. Bo kto nie chciałby poznać prawdziwej Alicji?
To jest historia z happy endem. Alicja stwierdza w końcu, że jest szczęśliwa. Nie można jej jednak odmówić dramatyzmu. Na pewno jest to fascynująca opowieść o kobiecie uwięzionej pod postacią Alicji w krainie czarów. Od jej wydania, do samej śmierci, dla większości ludzi była po prostu uroczą blond dziewczynką z bajki, nie prawdziwą kobietą, matką, żoną...

Teraz pewnie rodzi się pytanie: dlaczego porównuję te dwie książki? Przecież to zupełnie inne historie! Owszem, ale mają kilka wspólnych cech:
1. Obie opowiadają historię kobiet. 
To tylko moje prywatne preferencje, ale zdecydowanie wolę książki pisane o kobietach i z ich perspektywy. Być może to zwykła kobieca solidarność, ale lubię czytać o kobietach, których życie nie oszczędza, a które mimo wszystko radzą sobie i pokazują światu na co je stać. Te dwie panie zdecydowanie to pokazały. Walka kobiet z przeciwnościami losu często może się wydawać skazana na porażkę, bo w końcu kobiety  to taka "słaba płeć" i często słyszą od mężczyzn (i nie tylko), że sobie nie poradzą. Bo są "tylko kobietami". A ja bardzo lubię dowody na to, że krytycy się mylą ;)
2. Obie bohaterki to twarde babki.
Poniekąd nawiązałam już do tego w poprzednim punkcie. Muszę jednak dodać jedno spostrzeżenie. Spotkałam się z opinią, że Katarzyna była silną kobietą. I tak zdecydowanie było, ponieważ jej sytuacja tego właśnie od niej wymagała. Gdyby pozwoliła sobie na bycie bezradną kobietką, zginęłaby i ona, i jej rodzina. Nie mogła sobie pozwolić na taki luksus. Jednakże miałam wrażenie, że Katarzyna bardziej udaje silną i twardą, niż jest nią na prawdę. W gruncie rzeczy nie można jej za to winić, nie miała łatwego życia, brakowało jej również oparcia w jakimkolwiek mężczyźnie. Mąż nie był raczej materiałem na opokę a dla synów sama musiała być wsparciem. Brakowało też w jej życiu miłości z prawdziwego zdarzenia. 
Pod tym względem Alicja trafiła nieco lepiej i z czystym sumieniem mogę opisać ją jako twardą, silną kobietę. Dramatyczna historia jej życia również ją do tego zmusiła, ale musiała chyba urodzić się tak odporna psychicznie, bo nie wyobrażam sobie jak inaczej mogłaby podejmować decyzje tak kategorycznie i zdecydowanie, i to w obliczu takich cierpień.
3. Obie postacie są postaciami historycznymi.
O ile w przypadku Katarzyny Medycejskiej wszystko było dla mnie jasne, tak już wieść, że Alicja istniała na prawdę, była dla mnie lekkim szokiem. Alicja kojarzy mi się z fartuszkiem, królikiem, dziwnymi miksturami i szczerzącym się kotem. To postać z mojego dzieciństwa, którą szczerze mówiąc pamiętam słabo, jak przez mgłę i zawsze kojarzyła mi się jedynie ze światem fantazji. Nie podejrzewałam nawet, że mógł być jakiś pierwowzór, jakaś prawdziwa dziewczynka, która nie chciała dorosnąć... Szok i niedowierzanie.

Na tym zakończę (wiem, dość niezgrabnie) ten wpis. I tak już wystarczająco  się rozpisałam. Podsumowując muszę jednak stwierdzić, że to nie był zmarnowany czas i z czystym sumieniem mogę polecić obie książki. 

A w kolejce do przeczytania czeka już kolejna książka: Dziewczęta i kobiety Alice Munro.

Czytaliście?